Nie wyobrażam sobie swojego życia – ani w ogóle niczyjego życia – bez szkoły. Nie żebym był wielbicielem, czy fanatykiem - po prostu - zawsze była i nadal jest i gdyby nagle jej zabrakło to... no właśnie, nie potrafię sobie tego wyobrazić.
Na długo zanim sami zetkniemy się ze szkolną rzeczywistością powstaje w naszej wyobraźni obraz tego, co spodziewamy się spotkać. Jest on budowany przez wiele różnych przekazów, które mniej lub bardziej świadomie gromadzimy.
Od najmłodszych lat dzieci oglądają programy edukacyjne, „Domowe przedszkola” czy inne programy dla najmłodszych. Dzieci traktują to bardziej jako rozrywkę, mniej jako naukę, ale o to właśnie chodzi twórcom takich programów: „nauka przez zabawę”. Tworzy to raczej beztroski obraz szkoły, pozbawiony tego wszystkiego, co mogłoby sprawić, że 7-latek nie chciałby iść do szkoły. Te programy są kolorowe, zabawne ( jak na poczucie humoru 7-latków) i niegroźne.
Czy telewizja w ogóle pokazuje szkołę? Tak, ale nie poświęca na to zbyt dużo czasu. Wydaje mi się, że telewizja nie daje pełnego i obiektywnego obrazu szkoły. Jest trochę programów z dzieciakami uczącymi się literek, albo rozpoznającymi odgłosy zwierząt. Nie umniejszam roli tych programów – uważam, że są bardzo ważne i pomocne, ale one po prostu bardzo różnią się od tego, na co napotyka dziecko już w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Nie ma nauczycieli poprzebieranych za klownów i piosenek w przerwach. Pierwszy kontakt ze szkołą bardzo różni się od tego, co dzieciaki oglądają w telewizji.
Jest też obraz szkoły budowany przez książki. Ten jest moim zdaniem dużo pełniejszy, bardziej wiarygodny i - co najważniejsze - do książek zaglądamy cały czas, nawet, kiedy już od dawna wiemy jak szkoła wygląda od wewnątrz. Książki są dla mnie bardziej wiarygodne, bo są w większości pisane dla ludzi dorosłych, którzy mają już jakieś doświadczenia. Nie ma tam zafałszowanej, wygładzonej prawdy. Nawet, jeśli opowiadają historie nieprawdziwe, to można z nich wybrać coś dla siebie, wyciągnąć wnioski, czegoś się nauczyć. Autorzy, nawet, jeśli tworzą fikcję literacką na czymś opierają swoje pomysły i na pewno jest tam, chociaż ziarnko prawdy. Książki pokazują czasem obraz szkoły, jakiego nie spotkaliśmy, ale może się okazać, że coś wyda nam się znajome.
Dużym zaskoczeniem było dla mnie zetknięcie z książką Ervinga Goffmana: „Instytucje totalne” i uświadomienie sobie, że szkoła też jest taką instytucją. Może nie do końca i nie we wszystkich aspektach, ale...jednak. Ta książka zmieniła wiele w moim spojrzeniu na edukację.
W typowych szkołach, z jakimi się zetknąłem nie ma krat w oknach czy strażników przed wejściem, ale istnieje wiele innych ograniczeń, które sprawiają, że można szkołę traktować jak instytucję totalną. Jest przede wszystkim podział na podwładnych i...no właśnie, nie można powiedzieć rządzących, ale jednak mających władzę. Jest to bardzo ciekawe, w jaki sposób nauczyciele wykorzystują ten swoisty rodzaj władzy. Niektórzy nie robią tego wcale, ale są też tacy, którzy świadomie z tego korzystają. Goffman pisze o regulaminie i karach za nieprzestrzeganie go. Czy bardzo różnią się od tego oceny, jakimi posługują się nauczyciele, a czy ocena niedostateczna nie jest rodzajem kary? Autor wskazuje też na dystans, jaki istnieje między podwładnymi a personelem. Ja wiem, że istnieją nauczyciele z powołaniem, wielu takich spotkałem, są to ludzie kochający swój zawód, uczniów i tacy, którym naprawdę zależy, aby przekazać swoją wiedzę dalej. Ale wiem też, że są tacy, którzy (przepraszam) nie dojrzeli to pracy z młodzieżą. Czasami mam wrażenie, że odreagowują stresy i niepowodzenia życia osobistego na uczniach, którzy są od nich uzależnieni. Mają poczucie wyższości i wymagają szacunku tylko, dlatego, że siedzą po drugiej stronie biurka – a na szacunek trzeba sobie zasłużyć nie samym tylko siedzeniem.
Z książki Goffmana można bardzo dużo przenieść na płaszczyznę rozważań „szkolnych”. W instytucjach totalnych jest ściśle zaplanowany plan zajęć i najczęściej narzucony. A w szkole? Zajęcia odbywające się zgodnie z planem, długie przerwy obiadowe, kiedy wszyscy siedzą na stołówce szkolnej i to wszystko powtarzające się z tygodniową regularnością.
Ale to, co najbardziej rzuciło mi się w oczy, to pozbawianie indywidualności. Przypominają mi się pierwsze lata mojej edukacji, kiedy w szkołach obowiązywało noszenie mundurków. Prawdopodobnie miało to jakieś zalety, ale wydaje mi się, że nie było to nic innego jak właśnie zabijanie indywidualności.
Nie chciałbym przesadzić, wiem, że szkoła nie jest instytucją totalną, ale Goffman zwrócił moją uwagę na wiele ważnych elementów, które są wspólne. Myślę, że warto nad tym czasem pomyśleć.
Bardzo ciekawa i przerażająca wizja szkoły ukazana jest w książce Vargasa Llosy „Miasto i psy”. Czytając przekonałem się, do czego może prowadzić życie w rzeczywistości zdominowanej przez zło. Na szczęście u nas takich szkół nie ma, ale pomysł peruwiańskiego pisarza nie wziął się zapewne z samej tylko wyobraźni.
Książka opowiada o grupie chłopców uczęszczających do szkoły wojskowej. Oczywiście obowiązuje tam surowy regulamin, ale warunki w jakich przyszło Cavie, Boi, Jaguarowi i wielu innym spędzać najlepsze lata swojego życia są raczej terrorem niż regulaminem. Chłopcy są często bici, poniżani, w różnorodny sposób wykorzystywani, zarówno przez personel, jak i starszych kolegów. Władze szkoły o wszystkim wiedzą i – tolerują, a nawet uznają za metodę wychowawczą. Uważają, że tylko w ten sposób można przygotować młodych ludzi do życia w świecie okrutnym. Rzeczywistość jest okrutna, a więc i środki mające do niej przygotować powinny obfitować w zło. O niesłuszności tej teorii można przekonać się obserwując, jak chłopcy dojrzewają, jak wchodzą w dorosłe życie. Fizycznie są odporni na wszystko – mężni, wytrzymali – wydaje się, że bez problemu zniosą każde niepowodzenie, poradzą sobie z największą nawet porażką. Okazuje się, że pod skorupą siły znajdują się zupełnie niewykształcone charaktery, ludzie nauczeni przemocy, pokonujący innych tylko przewagą fizyczną. Bohaterowie Llosy są psychicznie nieodporni, a jednocześnie nauczeni wykorzystywania słabszych. Jest niemal pewne, że w przyszłości powtórzą błędy swoich nauczycieli.
Dużo zawdzięczamy na pewno opowieściom rodziców. Opowieści moich są przede wszystkim zabawne, bo takie najłatwiej zapamiętać, ale dużo mówią o szkole z lat 60-tych i o tym co się zmieniło. Moja mama chodziła do szkoły dla dziewcząt – wynalazek obecnie nie do pomyślenia. Nie potrafię sobie wyobrazić jak to wyglądało, a poza tym nie wiem, co to miało na celu. W życiu nie ma przecież podziału na świat kobiet i świat mężczyzn, więc po co przygotowywać ludzi do czegoś, czego nie ma. Mój tata wspomina jak ściągał od kolegów siedzących dwie ławki przed nim, albo przyczepiał do pleców koleżanki kartkę z wierszem, którego nie nauczył się na pamięć. Moi rodzice oboje dobrze wspominają lata szkolne ( albo wspominają tylko to, co dobre - trudno więc obiektywnie ocenić to, co mówią ). Potem zetknięcie ze szkolną rzeczywistością okazuje się być mniej różowe niż w opowieściach sprzed lat, ale my też na pewno będziemy je dobrze wspominać.
Nasze wyobrażenie o szkole kształtuje się na podstawie literatury, czy filmu, ale chyba głównie o szkole uczymy się... w szkole. To lata edukacji, szczególnie tej późniejszej pokazują nam mechanizm, jaki rządzi tą instytucją. Ale do końca nie da się chyba tego zrozumieć, bo każdy nowy przedmiot, każdy nowy wykładowca przynoszą coś nowego, coś, czego nie znamy, ale musimy poznać i przystosować się.
Szkoła, niestety, utrwala stereotypy. Już od najmłodszych lat szkoła przystosowuje chłopców i dziewczynki do pełnienia określonych ról w społeczeństwie i rodzinie. Nie do pomyślenia, aby chłopcy robili na zajęciach techniki kanapki, a dziewczynki sklejały samoloty. Są oczywiście wyjątki, niektóre przedstawicielki płci pięknej z radością bawią się w wojnę, ale to tylko wyjątek potwierdzający regułę. Nawet w elementarzach z literkami córka pomaga mamie sprzątać, a syn naprawia z ojcem samochód.
Czasami jednak zastanawiam się, czy to faktycznie jest „niestety”? Tak już ktoś postanowił, że płeć piękna musi tą piękność czymś opłacić i dlatego jest słabsza. To chyba naturalne, że kobiety nie są drwalami. Tak długo, aż nie zapragną nimi być. Tylko, że nie każdy jest na tyle świadomy i wykształcony, aby zrozumieć, że podporządkowywanie się stereotypom nie jest naszym ziemskim obowiązkiem. Mamy prawo zmieniać zdanie, zmieniać naszą pozycję, mamy prawo decydować o naszym życiu. Mężczyzna, który chce wychowywać dziecko ma do tego pełne prawo. Do czego zmierzam? Do tego, że szkoła ( i ciała pedagogiczne) czasami zbyt mocno utrwalają stereotypy. Na tyle mocno, że czasem działają one do końca życia. Kobieta, której popsuje się żelazko nawet nie spróbuje zajrzeć do środka, tylko zawoła męża, „bo to chłopcy w szkole zawsze nosili ławki”. A samotny mężczyzna, który spalił naleśniki? Poprosi sąsiadkę o pomoc, chociaż to właśnie on może być lepszym kucharzem. I właśnie w kwestii tego „wtłoczenia” nas w stereotypy uważam, że „niestety”.
Szkoła, a także nauczyciele i uczniowie przez lata wypracowali ( albo zapracowali sobie na) „łatki” – symbole, które w każdej szkolnej społeczności można odnaleźć. Znając je łatwiej można sobie wyobrazić obraz tej szkoły, której jeszcze nie znamy. Na pewno będzie tam surowy nauczyciel, wymagający faktów i dokładnego streszczenia poprzedniej lekcji. Spotkamy też takiego, który każe nam bezmyślnie powtarzać: „ Słowacki wielkim poetą był”. Będą uczniowie pokorni i niepokorni. Będą błaźni klasowi i „czarne owce”, zawsze kłopotliwe dla pedagogów.
Symbole takie są obecne i w literaturze i w filmie. Zarówno Gombrowicz, jak i amerykański reżyser „Młodych gniewnych” nie zrezygnowali z nich. To chyba świadczy, że istnieją one także w rzeczywistości.
Cóż, szkoła, jaką oglądałem w telewizji lub o jakiej czytałem, różni się od tej, z jaką się spotkałem, ale ma z nią też wiele wspólnego. Myślę, że jednak warto poznawać nawet skrajnie odmienne obrazy tej „skarbnicy wiedzy”, bo każdy element tej wiedzy może nam pomóc zmierzyć się z rzeczywistością. A wszyscy wiedzą, że rzeczywistość szkolno – uniwersytecka nie należy do najłatwiejszych.